Portal informacyjny, największa baza informacji o Darłowie, Darłówku i gminie Darłowo oraz interaktywne plany i mapy.

  SERWIS INFORMACYJNY

  INFORMACJE DLA TURYSTÓW

  BAZA NOCLEGOWA

  MAPY I PLANY

  DZIAŁ OGŁOSZEŃ

  REKLAMA

Auta Retro

REKLAMY

"Lidia" HOTEL SPA w Darłówku
"Lidia" HOTEL SPA w Darłówku

Ogłoszenia Katalog Foto galeria Mapy

 

Echo Darłowa

Spotkanie autorskie z Janem Koneffke

Niemiecki pisarz Jan Koneffke urodził się 19 listopada 1960 w Darmstadt, w Niemczech. Młode lata spędził we Frankfurcie i Braunschweig. W roku 1980 ukończył szkołę średnią w Darmstadt. Od 1981 studiował filozofię i literaturę niemiecką na Uniwersytecie w Berlinie. W roku 1987 uzyskał tytuł magistra broniąc pracy p.t. „Eduard Mörike”. Literacko debiutował w 1987 r. i wkrótce otrzymał nagrodę Leonce i Lena. Koneffke pisze wiersze powieści i opowiadania. Jest również publicystą. Od tego czasu utrzymuje się z pisania. W 1990 otrzymuje nagrodę poetycką Friedricha Hölderlin, a następnie stypendium pisarza Alfreda Döblin oraz w 1995 r. stypendium Villa Massimo.  W 2001r., był wykładowcą w poezji na Uniwersytecie w Bambergu. W Rzymie mieszkał w latach 1995 – 2003. Następnie mieszka w Wiedniu i Bukareszcie. Do końca 2008 roku opublikował 14 książek. Najnowsza jego książka p.t. „Eine nie vergessene Geschichte", co w tłumaczeniu na język polski brzmi „Nigdy niezapomniana historia", została wydana w roku ubiegłym. Promocją tej książki w Polsce zajął się wspólnie z autorem tłumacz literatury niemieckiej Thomas Schulz i Niemieckie Forum Kultury Europy Środkowej i Wschodniej. Spotkanie z autorem i tłumaczem odbyło się 6 kwietnia 2009 r. w Darłowie w hotelu „Apollo”. Pisarza powitał i pożegnał śpiewem chór „Babunie”. Kilka wybranych fragmentów książki przeczytał autor, a ich tłumaczenia Arkadiusz Sip i Thomas Schulz. Tematyka powieści obejmuje okres około stu lat od końca XIX w. do końca XX w. Autor przedstawia w niej wspomnienia rodzinne, które chce uchronić od zapomnienia. Mimo, że w tytule powieści jest historia w rzeczywistości autor pomija szereg istotnych faktów historycznych, ale takie jest prawo pisarza. Spora część akcji powieści dzieje się na Pomorzu Środkowym i w Darłowie nazwanym przez autora Freiwalde. Jan Koneffke pisze o mieszkańcach Darłowa, a w tle o murach miejskich, zamku księcia Bogusława, fosie zamkowej, kościele Mariackim, Bramie Kamiennej, wzgórzu Kopa, Cisowie, Bukowie, Sławnie, Darłówku, latarni morskiej. Różnie komentują wydarzenia z okresu wojny prusko – francuskiej, czy I wojny światowej mieszkańcy Frieiwalde. Jedni, aby zwyciężyć ochotniczo zaciągają się do wojska, inni oddają złote obrączki, kolczyki a nawet struny od fortepianu i złom metali kolorowych na kule i łuski armatnie, a jeszcze inni będący w znacznej mniejszości jak Franz Barske są pacyfistami. Nawet pastor z ambony grzmiał do wiernych, że nakazem Boga jest oddać zabytkowe śpiżowe dzwony z kościoła Mariackiego na cele wojenne. Jeszcze inni wyrzucają wszystkie nuty Chopina i Czajkowskiego. Życie mieszkańców freiwalde w czasach II wojny światowej stało sie trudniejsze niż wcześniej. W powiesci autor przedstawia całą galerię typów i ich charakterów. Są wśród nichm.in.: murarz, nauczyciel, początkujacy muzyk, inwalida wojenny, pastor, funkcjonariusz SA, panny, matki, wdowy, dzieci,  ojców, synów oraz ich poglądy i przeżycia. Akcja powieści kończy sie w latach powojennych w końcu XX wieku, kiedy to ojciec synowi pokazuje już nie niemieckie Darłowo i jego mieszkańców. W znacznym stopniu rodzina autora powieści pochodziła z Pomorza i z Darłowa, stąd zapewne zainteresowanie pisarza tymi ziemiami. Akcja inny jego książek dzieje sie w wielu zakątkach Europy i świata. Czy powieść zwiazana z Darłowem ukaże sie po polsku jeszcze nie wiadomo?

 

Oto fragment powieści z okresu powojennego:

“Podczas pobytu w jego rodzinnym mieście mieliśmy pecha z pogodą. Lało jak z cebra, wiał wiatr i było zimno. Jeśli odważyliśmy się wyjść z pokoju, w ciągu paru minut byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Nasza polska gospodyni, mówiąca bezbłędnie po niemiecku, pocieszyła nas wiadomością, że następnego dnia ma świecić słońce.

Nie było żadnego słońca. Gdy się obudziliśmy, była mgła, która nie chciała się przerzedzić i połknęła rodzinne miasto ojca. Przedmioty można było rozpoznać tylko z bliska. Zamiar ojca, aby pokazać mi swoją kryjówkę nad Wieprzą – w czasie ostatniej wizyty w Darłowie odnalazł ją na nowo, porośnięte wierzbami i olchami miejsce – okazał się pomysłem pozbawionym sensu.

Po południu spędziliśmy trzy godziny w jego rodzinnym domu, który w niepojęty sposób oszczędzono, gdy w latach 60. zbudowano w okolicy dworca rząd bloków mieszkalnych. Ogrodu już nie było. Tam, gdzie kiedyś znajdowały się porośnięta różami arkada, rabatki, miejsce na kompost czy altana, wznosił się socjalistyczny silos mieszkalny, jak szare rozpływające się we mgle monstrum.

Dom ojca, który okazał znacznie mniejszy i wątlejszy niż w jego opowieściach, nie należał już tylko do jednej rodziny. Na parterze mieszkała garbata kobiecina, która ugościła nas podając szarlotkę, ciasto ze śliwkami, kawę i polską wódkę. A u rodziny murarza na piętrze trzeba było zjeść tort i trącić się kieliszkami. Pod głębokim wrażeniem doznanej gościnności szedłem obok ojca ociężałym krokiem na naszą kwaterę przy fosie zamkowej.

Ojciec nie gadał już tyle, co przedtem, jakby zmarkotniał. A mnie brakowało entuzjazmu, którego on tutaj, w mieście swego dzieciństwa, musiał ode mnie oczekiwać. A może był to inny rodzaj cierpienia, które nim zawładnęło? „Kiedy człowiek za bardzo zbliży się do wspomnień – powiedział, gdy doszliśmy do rynku, aby coś zjeść, do lokalu, gdzie całą wieczność temu Kempin miał restaurację – kiedy człowiek zbytnio zbliży się do swego dzieciństwa, zamknie się ono i stanie się snem obcego. Przeżyłem to już podczas moich poprzednich przyjazdów tutaj i teraz znów trudno mi było uwierzyć, że tak jest.“ Nim opuściliśmy lokal, powiedział ze złością: „Czymże jest człowiek, możesz mi to wyjawić? Czy jest to jakaś choroba, przypadek czy plama w podręczniku historii?“ Nie przyszła mi do głowy żadna odpowiedź, bądź to z bezradności, bądź z troski o budzący obawę stan ojca.

Co przyczyniło się do poprawy jego humoru, to przypadkowe odkrycie, dokonane ostatniego dnia w jego rodzinnym mieście, dnia we mgle niemniej gęstej niż do tej pory. Nie rozumiałem, dlaczego ojciec chce iść na cmentarz. W czasie jazdy pociągiem poinformował mnie, że na Kopie nie ma już żadnego niemieckiego grobu. A o urodzie morskiego brzegu, tak wychwalanej przez ojca, można było przy tej pogodzie zapomnieć.

Ciężko oddychając nacisnął klamkę furtki, aby poprowadzić mnie do miejsca, gdzie byli pochowani: Julius, Friedrich i nauczyciel Leopold Kannmacher, dopóki nie zburzono niemieckiego cmentarza i nie zaczęto grzebać tutaj Polaków.

Ojciec, który zauważył moją niechęć, odwrócił się i szedł zygzakiem od jednego do drugiego rzędu grobów, jakby chciał się mnie pozbyć. Dopiero przy płocie cmentarza zatrzymał się, aby zaczerpnąć oddechu. Po drugiej stronie żelaznego ogrodzenia, którego się przytrzymał, spostrzegłem na pół zakopaną w ziemi płytę nagrobkową. Z pewnością nie była ona polska, skoro tak sterczała na zdziczałej łące na skraju cmentarza. Przykucnąłem, aby spomiędzy prętów płotu odczytać nazwisko. Nadaremnie, było już zbyt zatarte. Podniosłem jakiś patyk, zdrapałem ziemię i mech z napisu. Cały rząd liter był już nieczytelny. To, co dało się w połowie odczytać, a w połowie odgadnąć, wystarczyło, żeby rozpoznać właściwy tekst: „Postępuj...“ odcyfrowałem i „...maksymy...“ oraz „...stała się powszechnym prawem.“ Był to imperatyw kategoryczny Kanta.

Podczas naszego ostatniego posiłku w restauracji ojciec chętnie pił polską wódkę i znów gadał. Zasypywał mnie historyjkami z dzieciństwa, opowiadał o dziadku, który pracował, jako księgowy u Schlomowa i jak go aresztowało gestapo. O tym, jak Hans Riensberg uczył go strzelać i o gwałtownej śmierci Adolpha Liebherra, którego na bielniku nad Wieprzą piorun spalił na popiół.

Mniej wyraziście, co było całkiem zrozumiałe, brzmiały jego historyjki, gdy chodziło w nich o wydarzenia i zawiłości rodzinne z czasów przed jego urodzeniem. To, czego dowiedział się od swego dziadka lub od Mathilde po części nie zgadzało się z sobą albo wydawało niejasne, a żeby w obecności Almy nie nadeptywać na miny, rodzice woleli to i owo przemilczeć.

Ojciec wskazał kelnerowi swój pusty kieliszek, mrucząc basem pocztyliona Weidemanna: “Będzie gorzej, niż jest.” Przy trzecim kieliszku powiedział przewracając oczami: “Jeżeli to nie była pomyłka, to nazywam się Josefin Baaker.” “Przecież nie jesteśmy z Wołoszczyzny“, oświadczył mrugając do kelnera, który nie zrozumiał ani słowa, ale prędko poszedł po następny kieliszek. Ojciec cieszył się tymi frazesami z przeszłości, z czasów, gdy jeszcze nie było go na świecie. Ale te frazesy nie mogły zastąpić brakującej mu wiedzy. Ani stwierdzenie Dehmela: „Kannmacher, pan jest moralistą! A moraliści nigdy się niczego nie dorobią”, ani też mądrość Pressela, że trzeba szanować prochy, której nie znałem i którą zapisałem na tekturowej podstawce pod kufel.

Treść listów z Rzymu i Berlina ojciec mógł sobie, jako tako przypomnieć. Niestety, w innych sprawach musiał czasem spasować. „A twoja matka i Felix – zapytałem – nigdy nie byli prawdziwą parą?“ „Nie wiem“, powiedział w obronnym odruchu. Koniec końców matka zdecydowała się poślubić jego brata. No i twoi dziadkowie znakomicie się ze sobą zgadzali. Mogę cię zapewnić, że nigdy się nie pokłócili. I żadne z nich nie żałowało, że się pobrali.“

„Co mnie zastanawia – zaznaczyłem – to mój wygląd. Można mnie wziąć za naszego zaginionego wujka. Almie się to zdarzyło.” “Wtedy, kiedy was pomyliła – powiedział z niechęcią – nie była już w pełni sił umysłowych. I oszczędź mi tych bredni na temat pochodzenia. Nie wolno ci zapominać, że wywodzę się z czasów, gdy trzeba było okazywać urzędowo potwierdzone drzewo genealogiczne, aby udowodnić, że jest się Aryjczykiem. Te wszystkie problemy rodu i krwi są dla mnie obrzydliwością.”

Jedliśmy w milczeniu. Gdy zjadłem barszcz, wyjawiłem ojcu moją decyzję: “Wymyślę jego życie.”

Ojciec dobrze wiedział, co miałem na myśli. Jeżeli udawał głupiego, to w tym celu, aby zyskać na czasie. Musiał najpierw tę informację przetrawić.

“O kim mówisz?” spytał ochryple i odsunął talerz. “O naszym zaginionym wujku, a o kim by? Wymyślę jego życie. Życie Felixa Kannmachera i jego rodziców, brata, sióstr Sielaff oraz – twoje.” “Ale dlaczego? Żeby bezsensowi nadać sens?” zapytał ojciec z sarkazmem. “Z powodu braku istnienia.” “Czy możesz być poważny?” powiedział z wyrzutem. “Szczerze mówiąc – dodałem – nie mam pojęcia dlaczego. Mam trudności z zasypianiem, może to z tego powodu. A kiedy komuś snują się po głowie jakieś historie, jest podobno lepiej.”

Ojciec upił nieco wódki, zachłysnął się i zaczął kaszleć. “Albo po prostu, żeby lepiej zrozumieć, czy jesteśmy jakąś chorobą czy też przypadkiem.” “Nie zapominaj o plamie w podręczniku historii”, przypomniał mi, odrywając sobie wiszący już tylko na jednej nitce guzik od marynarki.

Schował guzik do portfela, co kelner odczytał jednoznacznie i przyniósł nam rachunek. “Albo w żadnym innym celu, jak tylko w takim, aby uszanować...” “Aby uszanować prochy? – wpadł mi w słowo ojciec i uścisnął mnie – tak, warto to zrobić, aby uszanować prochy.”

Czy mi się zdawało, czy też z oddali, z wysokiego brzegu, doleciał do nas huk armatnich wystrzałów?”

 

Leszek Walkiewicz
Darłowo, ED 4/2009

Auta Retro

strona główna

o nas

reklama

kontakt

Serwis informacyjny o Ziemi Darłowskiej

infopomorze.pl | iwczasy.pl | plan.darlowo.pl | plan.dabki.info | plan.wicie.info
mapa.gmina.darlowo.pl

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. © 2005-2009 www.infodarlowo.pl, www.infopomorze.pl